Co to jest: zaopatrzy warzywniak, nie potrzebuje pracowników, ma w nosie pogodę, odnajdzie się nawet w mieście? Odpowiedź: farma rodem z Doliny Krzemowej
Amerykański start-up Iron Ox założył pierwszą na świecie farmę, na której pracują (prawie) wyłącznie roboty. Farma znajduje się w San Carlos w Kalifornii i działa od października zeszłego roku.
Jej twórcy, Brandon Alexander i Jon Binney, na etapie tworzenia wizji swojego start-upu przepytali rolników, co jest dla nich największym wyzwaniem w pracy. Powtarzały się trzy skargi: na brak siły roboczej, nieprzewidywalność pogody i koszty dalekiego transportu produktów. Chcąc zaradzić tym problemom, Alexander i Binney założyli farmę, która nie potrzebuje pracowników, jest niezależna od pogody i może funkcjonować nawet w mieście.
Laboratorium zamiast grządki
To farma hydroponiczna, czyli bezglebowa – uprawa roślin odbywa się pod dachem i bez ziemi, jedynie na pożywce wodnej. System hydroponiczny zużywa tylko 10 procent energii, która zwykle jest potrzebna do produkcji tej samej ilości roślin w tradycyjny sposób.
Wygląda to bardziej na laboratorium biologa niż na farmę. Jest czysto, biało, zielono. Trochę to dziwne, ale do uprawy roślin nie potrzeba ani ziemi, ani światła słonecznego. W San Carlos na powierzchni zaledwie 2 tys. m kw. rośliny rosną pod dachem, każda w osobnej białej doniczce. Doniczki umieszczone są w boksach, metr na dwa metry. Oświetlone są światłem ledowym, choć plan na przyszłość jest taki, żeby korzystać ze światła słonecznego.
Propozycja Iron Ox wychodzi naprzeciw rolnikom, którzy skarżą się na brak siły roboczej, nieprzewidywalność pogody i koszty dalekiego transportu produktów
Wszystko tu jest stabilne i niezależne od suszy, gradu i innych dopustów bożych, które nie pozwalają spać spokojnie rolnikom. Przez okrągły rok można tu produkować to samo, tyle samo i tej samej jakości – zawsze świeże.
Rośliny nie są zmodyfikowane genetycznie (GMO). Nie stosuje się tu pestycydów.
I wreszcie to, o czym mówi się przede wszystkim: jest to pierwsza na świecie farma autonomiczna. To roboty dbają o to, by rośliny miały jak najlepsze warunki do rozwoju – od sadzonki aż po zbiory. Ludzka siła robocza została tu w dużym stopniu zastąpiona przez roboty; niestraszne są więc właścicielom farmy niedobory na rynku pracy.
Robot z głową w chmurze
Pracują tu dwa roboty. Jeden z nich to ważący blisko pół tony olbrzym, który niczym autonomiczny samochód jeździ po biało-zielonej hali. Z łatwością podnosi ciężkie palety z sadzonkami, sortując je w zależności od tego, w jakiej są fazie rozwoju: młode roślinki rosną razem, te bardziej dojrzałe przenoszone są do osobnego, większego boksu.
Drugi robot, mniejszy, to właściwie robotyczne ramię, które wykonuje wszystkie precyzyjne zadania, takie jak przesadzanie roślin. Wyposażone jest w cztery czujniki Lidar i dwie kamery, dzięki czemu „widzi” w 3D. Potrafi chwycić delikatną roślinkę, nie uszkadzając jej. Algorytmy uczenia maszynowego pozwalają mu na podstawie obrazu z kamer wykryć szkodniki, rozpoznać chorujące rośliny, a dzięki temu – uniknąć zarażenia innych.
Roboty więc, po pierwsze, dźwigają ciężary, po drugie – dbają o rośliny, po trzecie – wykrywają choroby.
– A najlepsze jest to, że się nie męczą i nie dbają o to, ile godzin są w pracy – mówi Brandon Alexander, jeden z założycieli Iron Ox, w wywiadzie dla CNBC.
Oba roboty korzystają z danych i są kontrolowane przez sztuczną inteligencję w chmurze. To ten „mózg”, który przetwarza dane z czujników zainstalowanych w hali i w samych maszynach, informuje roboty, kiedy mają wykonać jakąś czynność. To „kiedy” jest kluczowe, bo automaty są zaprogramowane do swoich zadań i znają je znakomicie, jednak to od tego, kiedy rozsadzi się roślinę lub kiedy ją podleje, zależy jej prawidłowy rozwój.
Startupowe nasionko
Jednak mimo powtarzanego wciąż przez założycieli określenia „farma autonomiczna” ludziom zdarza się tu jeszcze wykonywać pewne czynności. Ludzie sadzą sadzonki, a na końcu procesu – pakują rośliny. Roboty zajmują się tym, co pomiędzy. A przede wszystkim to ludzie nadzorują „mózg”.
Efektywność tej metody uprawy jest bardzo wysoka. Alexander twierdzi, że na jednym akrze można tym sposobem wyprodukować tyle roślin, ile tradycyjną metodą na 30 akrach. Chciałby założyć więcej takich małych robotycznych gospodarstw niedaleko dużych centrów urbanistycznych i stamtąd dostarczać ich mieszkańcom świeże warzywa.
– W tej chwili tak zwane świeże warzywa wcale nie są świeże, bo muszą przebyć tysiące kilometrów ze wsi do miasta; jemy często warzywa i owoce, które mają kilka dni. Takie farmy jak nasza, które nie potrzebują ziemi, można zakładać w miastach, w pobliżu odbiorców. Na razie uprawiamy wyłącznie warzywa liściaste i zioła, ale wkrótce będziemy rozszerzać zakres upraw.
Produkty pochodzące z robotycznej farmy Iron Ox można już kupić w Bianchini’s Market w San Carlos, sklepie należącym do rodziny jednego z założycieli, a specjalizującym się w żywności organicznej z lokalnych upraw. Pozwala to zobaczyć w praktyce, jakie są wady i zalety takiej niemal w całości zautomatyzowanej produkcji.
Dowożą towar z odległości niecałego kilometra, więc koszty transportu są mniejsze. Ale na razie działają na małą skalę: sprzedają tylko trzy rodzaje warzyw liściastych raz na tydzień. Ceny? 5 dag szczawiu kosztuje 2,5 dolara; tyle samo 5 dag bazylii, a 4 główki sałaty baby – 5 dolarów. Są oczywiście droższe sklepy, jednak w porównaniu z cenami w Walmarcie jest to jednak dość drogo.
Na razie robotyczne uprawy to wąska nisza, chociażby dlatego, że praca człowieka jest wciąż tańsza niż kupno robotów. Do masowej produkcji jest daleko, ale to wcale nie oznacza, że w przyszłości ta metoda faktycznie nie zrewolucjonizuje rolnictwa.
Jakie perspektywy?
Dla środowiska? Patrząc w kontekście zmian klimatycznych, wciąż rosnącej liczby ludności na Ziemi, a więc większego popytu na jedzenie – to świetna, ekologiczna metoda, zwłaszcza kiedy energię producenci zaczną czerpać z paneli słonecznych czy innych czystych, odnawialnych źródeł.
Dla rolników? Jak na razie na stronie internetowej start-upu widać sporo ogłoszeń: poszukiwani są inżynierowie do obsługi maszyn. Zawsze potrzebni będą ludzie; o ile rolnicy będą chcieli i mogli się przekwalifikować, będą mieli pracę.
Ale jak inna będzie to praca w porównaniu z tym, co kojarzymy dziś z rolnictwem! Jeśli taka jest przyszłość gospodarstw rolnych, to chyba niewielu współczesnych rolników w tych czystych, białych, zautomatyzowanych przestrzeniach rozpoznałoby zawód swój i swoich ojców.
Taka metoda przydałaby się bardzo właśnie w masowej produkcji. Inna sprawa w małych gospodarstwach czy przydomowych ogrodach. Bo miło jest czasem ubrudzić się ziemią i napocić przy pieleniu chwastów. Wiele jest wśród nas ogrodników amatorów, którzy w życiu nie wyrzekliby się przyjemności sadzenia kwiatów i uprawiania krzaków porzeczek, bo to dla większości ludzi instynktowna i relaksująca czynność.