A przynajmniej nie w takim kształcie, jak projektowano. W Toronto, gdzie internetowy gigant chciał zbudować cyfrową dzielnicę, mocno okrojono jego plany. I nakazano uzasadniać cyfrowe rozwiązania
Siostrzana spółka Google’a (obie firmy należą do spółki-matki, Alphabet) Sidewalk Labs zamierzała wybudować smart city. Na niemal osiemdziesięciu hektarach w Toronto miała powstać dzielnica, gdzie wszystko, co się da miało być wyposażone w czujniki. Sensory miały mierzyć natężenie ruchu, hałasu, zużycie energii, a nawet monitorować kosze na śmieci i ich opróżnianie.
Projekt nie wzbudził entuzjazmu okolicznych mieszkańców. Ale zacznijmy od początku.
Projekt “Sidewalk Toronto” powstał w 2017 roku, gdy przetarg na rewitalizację poprzemysłowych nabrzeży Jeziora Ontario w kanadyjskim Toronto, w dzielnicy Quayside, wygrała spółka z grupy Google’a. Szczegółowy plan zagospodarowania terenu opracowywano przez dwa lata. W konsultacjach wzięli udział mieszkańcy miasta (ponad 20 tysięcy). W zamierzeniu miała to być dzielnica cyfrowa, poligon doświadczalny miast przyszłości – smart cities.
Tysiąc stron projektu
Z ciekawostek można dodać, że firma Sidewalk Labs w swoim tysiącstronicowym dokumencie postulowała (jak opisuje „Engadget”) między innymi zmniejszenie normy dotyczącej powierzchni lokali mieszkalnych i wprowadzenie do nich wielofunkcyjnych mebli, czy zniesienie podziału na poszczególne kategorie przeznaczenia: mieszkalną, usługową, czy przemysłową. Kategorie te miały zostać zastąpione przez „neutralną”, w której dopuszczona by była każda działalność, która nie byłaby uciążliwa, przy czym to Sidewalk Lab określałby parametry owej uciążliwości dla każdego z budynków z osobna.
W lutym tego roku opinię do planu przedstawionego przez Sidewalk Labs wydał panel do spraw strategii cyfrowej podległy Waterfront Toronto (to ciało powołane do nadzorowania rewitalizacji dzielnicy). Panel zakwestionował założenia monumentalnego przedsięwzięcia. Poddał w wątpliwość „stosowność i konieczność” niektórych rozwiązań i zadał wprost pytanie, czy „zidentyfikowano korzyści wystarczające do uzasadnienia proponowanego zbierania i wykorzystywania danych”. Uchwalił także, że takie dane muszą być uważane za dobro publiczne. Po czym panel poprosił Waterfront Toronto, czyli macierzystą instytucję o wyjaśnienia, jak dane będą nadzorowane.
Z 76 hektarów obcięli do 7,8 hektara
Jak pisze Michael Gist, przewodniczący panelu, „Dla Sidewalk Labs oznacza to przedstawienie dodatkowego kontekstu cyfrowych propozycji firmy, w tym wyjaśnienia, dlaczego wybrano rozwiązania cyfrowe zamiast nie-cyfrowych”. Co najważniejsze jednak, Sidewalk Labs chciał początkowo budować się na 76 hektarach (190 akrach), Waterfront Toronto ograniczył ten obszar niemal dziesięciokrotnie, do 7,8 hektara (12 akrów).
Na niemal osiemdziesięciu hektarach w Toronto miała powstać dzielnica, gdzie wszystko, co się da miało być wyposażone w czujniki. Sensory miały mierzyć natężenie ruchu, hałasu, zużycie energii, a nawet monitorować kosze na śmieci i ich opróżnianie
Trzeba przyznać, że budowa tak wielkiego poligonu doświadczalnego dla spółki z konglomeratu Google’a od początku ogłoszenia w 2017 roku budziła kontrowersje. Wcześniejsze raporty opiniujące budowę też zawierały krytyczne uwagi, że to projekt „technologii dla samej technologii”.
Bez rozpoznawania twarzy
Sidewalk Labs, zapytany przez BBC News o komentarz do decyzji twierdzi, że „Propozycje [zawarte w planie rewitalizacji] Quayside nie zawierają – i nigdy nie zawierały – żadnych systemów monitoringu, przyznawania punktów, ani rozpoznawania twarzy. Jak reszta Toronto, wszystkie ulice i parki byłyby publiczne i operowane przez miasto. Budynki dzielnicy Quayside byłyby wyposażone w technologie cyfrowe, by pozwolić na osiągnięcie energooszczędności i zrównoważonego rozwoju, a dane osobowe zbierano by w celu zarządzania energią i wywozem śmieci oraz naliczania opłat za nie – na takich samych zasadach jakie obowiązują mieszkańców Toronto obecnie”.
Decyzja, czy Sidewalk Labs może się budować w Toronto miała zapaść do końca marca, teraz Waterfront Toronto zastrzega termin do końca roku. I choć cała historia wygląda jak starcie lokalnych władz z internetowym gigantem, czy zwycięstwo obywateli nad zbieraniem danych przez cyfrowych gigantów, to sprawa ma drugie dno?
Prztyczek w nos od korporacji
Waterfront Toronto nie jest ciałem samorządowym. W skład zarządu tej powołanej przez miasto instytucji co prawda wchodzi były burmistrz Toronto. Ale pozostali członkowie to byli lub obecni członkowie władz wielkich korporacji. Cytowany przez BBC News Mark Wilson, jej przewodniczący, jest przedstawicielem IBM (poprzednim przewodniczącym był prezes największego kanadyjskiego funduszu emerytalnego). Wśród członków zarządu jest przedstawiciel farmaceutycznego giganta AstraZeneca, czy wielkiej firmy zarządzającej nieruchomościami.
Nie jest to więc spór o prywatność. To nie mieszkańcy pokazali internetowemu molochowi, że nie życzą sobie zbierania ich danych. Wygląda na to, że nosa spółce z grupy Google’a utarli przedstawiciele wielkich firm. W interesie mieszkańców, oczywiście.
Niewątpliwie taki rodzaj projektów jak budowa całych dzielnic, jest dla wielkich firm niezwykle korzystny. Daje im stabilne dochody w oparciu o istniejącą infrastrukturę publiczną (sieć energetyczną, ciepłowniczą, drogi, etc.). Stabilną, bo dla mieszkańca smart city rezygnacja z cyfrowych usług danego dostawcy jest możliwa tylko w jeden sposób – pozostaje mu tylko wyprowadzka tam, gdzie cyfrowych rozwiązań wbudowanych w ściany i chodniki nie ma.