W walce z pandemią koronawirusa coraz więcej krajów decyduje się na śledzenie obywateli. Zakażonych i tych, którzy mogli się zakazić. Pierwsze były kraje azjatyckie. Czy teraz czas na nas?

W walce z rozprzestrzenianiem się każdego patogenu najskuteczniejszą strategią jest izolowanie zakażonych oraz tych, którzy mieli (lub mogli mieć) z nimi kontakt. Oczywiście jest to strategia najskuteczniejsza, gdy nie ma szczepionki – gdy jest, wystarczy zaszczepić odpowiednią część populacji, a wirus czy bakteria sam zginie, bo nie będzie mógł się przenosić.

Na koronawirusa SARS-CoV-2 szczepionki nie ma. Nic dziwnego, bo epidemia wybuchła w chińskim Wuhan w prowincji Hubei w styczniu, a bezpieczne i skuteczne szczepionki opracowuje się przez długie lata – zwykle około dekady. Światowa skala pandemii sprawiła, że naukowcy wzmożyli wysiłki i niektórzy eksperci oceniają, że szczepionka może pojawić się w ciągu roku lub półtora.

Stanąć na drodze wirusa

Do tego czasu pozostaje nam kwarantanna i śledzenie, tym bardziej że wiele krajów luzuje ograniczenia i ludzie wylegają na ulice. Doskonałym przykładem, jak skuteczna jest to metoda, są nie tylko kraje Azji, ale i Nowa Zelandia. W tym ostatnim kraju dzięki wcześnie podjętym środkom zapobiegawczym wirus już się nie rozprzestrzenia. W większości azjatyckich państw epidemia również wydaje się pod kontrolą.

Śledzenie kontaktów osoby zakażonej to żmudna praca. Wymaga wypytania jej o to, gdzie bywała w ciągu ostatnich pięciu dni, i odnalezienia osób, które mogły przebywać w tych samych miejscach i czasie. W Singapurze czy Korei Południowej robiły to zespoły „śledczych”, teraz ta metoda przenosi się do Europy. W Wielkiej Brytanii rząd zamierza zatrudnić 18 tysięcy osób, które będą się tym trudnić. Na razie (zapytany przez tygodnik „New Scientist”) odmawia informacji, ile osób w takim charakterze już pracuje. Kontrowersje wzbudza to, że zadanie wykonywać mają pracownicy prywatnych firm, a nie zatrudnieni przez rząd lub agencje rządowe.

Już wcześniej pojawił się pomysł, by zamiast ludzi robiły to aplikacje w naszych telefonach. Idea polega na tym, by nasze smartfony wymieniały się przez Bluetooth szyfrowanymi „uściskami dłoni”. Gdy któryś z użytkowników takiej aplikacji zachoruje (i wprowadzi informację o tym do aplikacji), wszyscy, którzy znaleźli się w zasięgu jego Bluetootha w ciągu ostatnich 14 dni, dostaną odpowiednie powiadomienie (i będą mogli się zbadać).

Aby aplikacje do śledzenia kontaktów były skuteczne w walce z epidemią, musi korzystać z nich większość populacji – nawet do 80 procent użytkowników smartfonów

Pomysł szybko podchwycili producenci oprogramowania smartfonów: Apple i Google. Firmy uzupełniły iOS i Androida o API, z którego mogą korzystać twórcy takich aplikacji. Planują jednak, że „za kilka miesięcy” staną się one zbędne, bo funkcje śledzenia kontaktów będą dostępne z poziomu systemu operacyjnego. Zapewniają, że system będzie śledził jedynie kontakty, a nie samych użytkowników – na początku maja firmy zapowiedziały, że w koronawirusowych aplikacjach zablokują możliwość udostępniania fizycznej lokalizacji urządzenia (jak podaje „MIT Tech Review”).

Co prawda, istnieją już aplikacje, które mogą nas ostrzec przed tym, czy mogliśmy mieć kontakt z osobą, która później zachorowała (także polska ProteGO). Ale by były skuteczne, musi korzystać z nich większość populacji – naukowcy szacują, że nawet do 80 procent użytkowników smartfonów (według badaczy z Oksfordu). Taka skala zbierania danych mimo zapewnień Apple, Google’a oraz twórców poszczególnych aplikacji wzbudza obawy o prywatność.

Prof. Christian Drosten, szef Instytutu Wirologii Szpitala Charité w Berlinie, to jeden z naukowców, którzy zidentyfikowali wirusa SARS w 2003 roku. Teraz podczas pandemii został doradcą niemieckiego rządu (ten kraj wydaje się z sukcesem walczyć z koronawirusem). W niedawnym wywiadzie dla brytyjskiego „Guardiana” stwierdził, że by zdusić pandemię, być może od śledzenia kontaktów nie będzie ucieczki – choć będzie to śledzenie i nieśledzenie, bo umożliwi nam zachowanie prywatności.

Wolność od choroby w Indiach

To, co wydaje się mimo wszystko dość dystopijną wizją w Europie, czyli powszechne kontrolowanie obywateli, dzieje się już od dawna w Chinach.

Tam, żeby móc się przemieszczać, trzeba (w popularnej wśród Chińczyków aplikacji do płacenia Alipay) otrzymać od rządu status „zielony” i wprowadzić wygenerowany kod QR na przykład przy bramce w metrze, pokazać kontrolerowi w autobusie lub na żądanie policji. Osoby, które miały kontakt z kimś zakażonym, otrzymują status „żółty” i podlegają ograniczeniom oraz obserwacji epidemiologicznej. Osoby „czerwone” to zakażone i podlegają obowiązkowej kwarantannie lub hospitalizacji. Nieco ponurą wizję dopełniają drony, z głośników których operatorzy monitoringu mogą przypominać o obowiązku noszenia maseczki.

System kontroli obywateli wprowadzono też niedawno w ponadmiliardowych Indiach. Dwa miesiące temu nikt nie słyszał jeszcze o Aarogya Setu (dosłownie „Wolność od choroby”, bo taką nazwę ma tamtejsza aplikacja). Teraz jej użycie jest obowiązkowe dla urzędników i pracowników przemysłu spożywczego, donosi „MIT Tech Review”, ale być może ten obowiązek zostanie poszerzony na wszystkich pracowników. Niepokojące jest nie tylko to, że korzystanie z aplikacji zostało narzucone przez władze, ale i to, że nie wiadomo, co stanie się z danymi. Indie nie mają żadnego prawa chroniącego dane obywateli.

Apple i Google zamierzają opcję „śledzenia” wbudować w system operacyjny telefonów

Od połowy kwietnia w Moskwie i otaczających ją bezpośrednio regionach można poruszać się, jak w chińskim Wuhan, po otrzymaniu odpowiedniego „kodu zdrowotnego”. W pierwszych dniach od jego wprowadzenia odpowiedni kod pobrało 780 tysięcy osób.

Aplikacja wprowadzona tam na początku kwietnia do monitorowania osób w kwarantannie jest obowiązkowa. Ma uprawnienia dostępu do informacji dotyczących logowania się do sieci, lokalizacji telefonu, aparatu i kamery, co zrozumiałe – są potrzebne, by sprawdzić, czy ktoś rzeczywiście przebywa na kwarantannie w domu. Ale ma też dostęp do rozmów użytkownika oraz przechowywanych w nim plików. Szczęśliwie można udać, że nie posiada się smartfona – rząd wypożycza wtedy telefon z już zainstalowaną aplikacją.

„Nie mamy nic do stracenia”

Testy aplikacji do śledzenia na liczącej 140 tysięcy mieszkańców wyspie Wight prowadzi zaś Wielka Brytania. 5 maja aplikację udostępniono pracownikom służby zdrowia, dwa dni później pozostałym mieszkańcom. Korzystanie z niej nie jest obowiązkowe, ale minister zdrowia poprosił, by każdy zainstalował ją w trosce o siebie i innych. Pierwszego dnia zrobiło to już 40 tysięcy mieszkańców. Wyspa Wight będzie poligonem doświadczalnym – Brytyjczycy chcą oczywiście, by z aplikacji korzystali mieszkańcy całego Zjednoczonego Królestwa, informuje BBC. Mieszkańcy wyspy zareagowali na testy aplikacji z brytyjską flegmą. „Nie mamy nic do stracenia”, mówili dziennikowi „The Guardian”.

Czy aplikacje mają zbierać (anonimowe) dane użytkowników do centralnych baz, czy nie? Europejski standard to przewidywał, więc część krajów postanowiła z tego zrezygnować

W połowie marca Unia Europejska opracowała nawet własny protokół do śledzenia kontaktów: pan-European Privacy-Preserving Proximity Tracing (PEPP-PT). Być może powstałaby nawet wspólna unijna aplikacja, gdyby do gry nie weszły Apple z Google’em. Wielka Brytania, Francja i Norwegia opracowały własne aplikacje oparte na europejskich wytycznych, a Niemcy, Austria, Szwajcaria, Włochy i Irlandia oparły swoje na Decentralized Privacy-Preserving Proximity Tracing (DP-3T), standardzie, którym (jak przyznają) inspirowały się Apple i Google. Hiszpania nadal się waha, jaką opcję wybrać.

Źródłem sporu stało się to, czy aplikacje mają zbierać (anonimowe) dane użytkowników do centralnych baz, czy nie – europejski standard to przewidywał, część krajów postanowiła z tego zrezygnować. Nie jest więc jasne, czy aplikacje w poszczególnych krajach będą ze sobą zgodne i będą mogły wymieniać dane, co ułatwiłoby otwarcie pozamykanych wewnątrzunijnych granic.

Przede wszystkim jednak śledzenie kontaktów za pomocą Bluetootha może po prostu szwankować. Pomysł, który dotychczas pozostawał na ekranach programistów, postanowili przetestować na żywo badacze z dublińskiego Trinity College. Wyniki były dalekie od oczekiwań. Siła sygnału Bluetooth zależy od tego, w którą stronę skierowany jest telefon, więc znacząco się zmieniała. W supermarkecie czy pociągu okazała się czasem za słaba, by móc „złapać” użytkowników w pobliżu – a przecież właśnie o to w takiej aplikacji miało chodzić. Badacze konkludują, że być może to wystarczy, by stłumić epidemię, ale rzecz jasna pewności nie ma. Dodają, że i tak będzie to cenne uzupełnienie żmudnej pracy „śledczych”.

Wzorzec metra z Paryża?

Aplikacje to niejedyna broń technologii w walce z epidemią. Sztuczna inteligencja może śledzić, czy ktoś kichnie lub kaszlnie, oraz to, czy ludzie zachowują odpowiednią odległość na ulicach i w sklepach.

W Indiach kontrolują to wyposażone w odpowiedni algorytm widzenia maszynowego drony. Rozpoznają „niebezpieczne zbliżenia” i powiadamiają policję, która może nałożyć mandat. Na razie – jak opisuje „New Scientist” – testowane są w Pendżabie na północy i Bangalurze na południu kraju.

Z kolei władze Paryża wprowadziły w tamtejszym metrze system kontrolujący, czy pasażerowie noszą maseczki. Zapewniają, że nie będzie służył do karania niestosujących się do zaleceń mieszkańców miasta, bo nie jest systemem rozpoznawania twarzy. Ma tylko mierzyć do celów epidemiologicznych i statystycznych, ilu pasażerów się do zaleceń stosuje – a pomiary będą dokonywane co kwadrans.

System opracowała firma Datakalab z Cannes. Jej szef, Xavier Fischer, powiedział portalowi The Verge, że pandemia z pewnością pozwoliła w wielu przypadkach wykorzystać sztuczną inteligencję, ale nie oznacza to, że Francja zamierza porzucić wartości obywatelskie i wdrożyć powszechne śledzenie obywateli. „Przestrzegamy europejskich regulacji. Ta technologia jest bardzo pożyteczna, ale mamy swoje wartości i są one częścią naszej firmy”.

„Nigdy nie sprzedajemy [produktów] do śledzenia”, dodaje. „I jest to warunek, który zawieramy w naszych umowach: nie możecie wykorzystać tych danych do inwigilacji”.

To, że europejska firma przestrzega standardów etycznych i chroni prywatność, jest budujące. Niezależnie od standardów, w których poszczególne kraje Unii opracują swoje aplikacje, prywatności Europejczyków strzeże dyrektywa o przetwarzaniu danych osobowych (RODO) i odpowiednie ustawy krajów członkowskich.

Co do reszty świata – takiej pewności nikt nie ma. Epidemia minie, a powszechne szpiegowanie może już pozostać.