Inżynierowie mają skłonność do ujmowania problemów świata jako zadań dla technologii. Humaniści częściej widzą nieprzekraczalne ograniczenia człowieka i rzeczywistości. Czy można pogodzić obie perspektywy?
Niedawno w jednym z programów telewizyjnych przedstawiciele nauk społecznych i technicznych dyskutowali o wynikającym z postępu przyspieszeniu świata. W ich debacie szczególną uwagę zwracały nie tyle rozbieżności dotyczące konkretnych diagnoz czy proponowanych rozwiązań, ile przede wszystkim zupełnie różne punkty widzenia.
Jedyny w tym gronie inżynier był skłonny postrzegać postęp jako zjawisko oczywiste i pozytywne. Z kolei humaniści pozostawali w tej kwestii daleko bardziej sceptyczni. Ta konfrontacja światopoglądów miała w sobie coś niezamierzenie komicznego: obie strony przyglądały się tym samym fragmentom rzeczywistości, lecz widziały w nich – niczym badani testem Rorschacha – całkiem odmienne obrazy.
Ktoś powie, że zawinił dobór dyskutantów i że można było skonfrontować ze sobą osoby bardziej skłonne do wyjścia poza swoje dziedzinowe ograniczenia. To prawda. Jednak to zestawienie stanowiło zarazem dobrą ilustrację bardziej uniwersalnego podziału: na technooptymistów i technosceptyków.
Błogosławieństwo czy przekleństwo?
Filozof Mark Coeckelbergh przywołał niedawno podobny podział, pisząc o nadziejach na wykorzystanie sztucznej inteligencji do przeciwdziałania zmianom klimatycznym. Jego zdaniem jednym z problemów utrudniających skuteczne użycie SI w tym szczytnym celu jest rozdźwięk między ekspertami upatrującymi zbawienia w samej technologii (tzw. technosolucjonistami) a tymi, którzy pamiętają, że to właśnie postęp techniczny przyczynił się do obecnego stanu naszej planety.
Ci pierwsi wierzą, że odpowiednio wyszkolona SI pomoże nam nie tylko lepiej modelować przyszłe scenariusze klimatyczne czy demograficzne, ale także sprawniej zarządzać gospodarką i podejmować lepsze decyzje konsumenckie. Z kolei ci drudzy twierdzą, że podobne myślenie przypomina gaszenie pożaru benzyną, jest bowiem wybiórcze i nie dostrzega negatywnych kosztów rozwoju technologii, jak choćby jej energochłonności.
Wciąż czekamy na szerokie zastępy humanistów umiejących kompetentnie oceniać cyfrowe technologie oraz na inżynierów gotowych postawić pod znakiem zapytania efekty swojej własnej pracy.
Jak przekonuje Coeckelbergh, te rozbieżności wiążą się z konkretną formacją intelektualną. Technooptymizm częściej występuje wśród przedstawicieli nauk ścisłych i technicznych, sceptycyzm – wśród humanistów. Dlaczego tak się dzieje?
Nauki techniczne są nastawione przede wszystkim na rozwiązywanie konkretnych problemów. Inżynier ma przed sobą zadanie, którym musi się zająć tu i teraz, z wykorzystaniem dostępnych środków. Nie zastanawia się nad wszystkimi dalekosiężnymi konsekwencjami swojego wynalazku.
Zaakceptować ograniczenia
Inaczej widzi to przedstawiciel nauk humanistycznych, który przywykł do myślenia w kategoriach krytycznych i pamięta o ambiwalencjach rewolucji technicznych. Humanista, pisze Coeckelbergh, ma dzięki sztuce i filozofii większą skłonność do akceptacji ograniczeń ludzkiej natury i dostrzegania tragizmu poczynań człowieka. Tragizm ten, najogólniej mówiąc, polega na tym, że dość często nasze dobre intencje przynoszą pożałowania godne rezultaty.
W takim ujęciu świat nie jest tworzywem, które można bezkarnie kształtować na własną modłę. Z historii i literatury humaniści wiedzą, że każda zmiana wywołana przez człowieka – nawet w najlepszym interesie ludzkości – ma swoje niezamierzone konsekwencje. A te nie zawsze są pozytywne bądź jednoznaczne. Innymi słowy: rzeczywistość nie jest czarno-biała i trudno ujmować ją w kategoriach zerojedynkowych.
Oczywiście, to przeciwstawienie pragmatycznego myślenia nauk ścisłych i naznaczonej piętnem tragizmu humanistyki jest dość umowne. Łatwo podać przykłady osób łączących oba światy. Chodzi jednak o ogólną prawidłowość i to, skąd się ona bierze. Jej źródeł Coeckelbergh doszukuje się w dzisiejszym modelu kształcenia. W naukach technicznych dominuje myślenie zadaniowe, utylitarne, w humanistyce – krytyczna refleksja, której jednak często brak przełożenia na praktykę.
W stronę symbiozy
Tymczasem, zauważa Coeckelbergh, potrzeba nam dziś połączenia obu tych perspektyw. Ani humaniści nie mogą dłużej tkwić w wieży z kości słoniowej, ani inżynierowie hurraoptymistycznie patrzeć w przyszłość. W epoce antropocenu, gdy zdobycze techniki mają niespotykany wcześniej wpływ na cały ziemski ekosystem, upatrywanie szans na rozwiązanie najpoważniejszych problemów planety wyłącznie w kolejnych wynalazkach jest nieodpowiedzialne.
Może się bowiem okazać, że Ziemi i klimatowi lepiej przysłuży się sytuacja, w której nie będziemy chcieli za wszelką cenę ich kontrolować, a zamiast tego nałożymy pewne ograniczenia na rozwój technologii. Takie podejście, twierdzi Coeckelbergh, może być jednak trudne do przyjęcia dla ludzi żyjących w nowoczesnych społeczeństwach i przyzwyczajonych do tego, że na każdy problem trzeba znaleźć techniczne rozwiązanie. W zmianie tego sposobu myślenia mogłaby pomóc właśnie bliższa współpraca środowisk do tej pory reprezentujących odrębne obozy.
Czy to tylko mrzonka, czy jednak podobny pomysł ma szansę na realizację? Dziś coraz więcej orędowników odpowiedzialnego rozwoju technologii podkreśla, że decyzje o tym, co dobre bądź etyczne, nie mogą być arbitralnie podejmowane przez grono ekspertów niemających styczności z ludźmi, którzy pracują nad cyfrowymi narzędziami. Z drugiej strony firmy technologiczne muszą pamiętać, że ich także dotyczą podobne ograniczenia: swoje wynalazki powinni tworzyć we współpracy z szerokim gronem interesariuszy, którzy w przyszłości będą się nimi posługiwać.
Na razie do prawdziwego przełomu jeszcze daleko. Wciąż czekamy na szerokie zastępy humanistów umiejących kompetentnie oceniać cyfrowe technologie oraz na inżynierów gotowych postawić pod znakiem zapytania efekty swojej własnej pracy. Oby obie strony zechciały jak najszybciej wyjść poza własne przyzwyczajenia.